Weekend spędziliśmy na sportowo. W sobotę wybraliśmy się na cały dzień do Monachium na półfinały gry pojedynczej i podwójnej w turnieju ATP 250 Bmw Open. Jakiś czas temu dostaliśmy bilety i chociaż raz w życiu chcieliśmy z bliska zobaczyć graczy z pierwszej dziesiątki rankingu. Niestety już w pierwszej rundzie Alexander Zverev pożegnał się z turniejem a z każdym kolejnym dniem ubywało wysoko notowanych. W półfinałach gry pojedynczej występował ostatni z Niemców, Oskar Otte. Przed grami pojedynczymi para Niemców Krawietz i Mies wywalczyła miejsce w niedzielnym finale gry podwójnej.
Bilety, które mieliśmy upoważniały nas na obejrzenie wszystkich meczy jakie się w sobotę odbywały a więc o 11.30 półfinał debla, potem 13.30 pierwszy półfinał gry pojedynczej a po zakończeniu tego meczu, mogliśmy oglądać drugi półfinał. Wszystkie trzy mecze miały się odbyć na korcie centralnym.
Mój mąż jeszcze nigdy nie oglądał meczy tenisowych na żywo, więc była to dla niego całkowita nowość. Ja dawno temu oglądałam mecz pokazowy organizowany w katowickim Spodku. Było to ponad 20 lat temu, wtedy grała jeszcze Martina Navratilova, Henry Leconte, Thomas Muster …. Poza tym było to w hali a nie na świeżym powietrzu jak w tym przypadku no i oglądało się tych samych graczy.
Wyjechaliśmy do Monachium o 10 i spokojnie zaparkowaliśmy na pobliskim P&R. Jak zwykle na takich parkingach płaci się małą kwotę za całodniowy parking, bodajże 1,50 € za 24 godziny. Z parkingu do klubu sportowego MTTC Iphitos spacerkiem mieliśmy tylko 10 minut.
Akurat zaczęto wpuszczać kibiców, utworzył się mały korek ale naprawdę kontrole biletów i certyfikatów covidowych były przeprowadzone bardzo sprawnie, także może po 15 minutach byliśmy już na terenie klubu.
Idąc chodnikiem do wejścia, po prawej już mijało się kort centralny.
Tak wyglądała kolejka do wejścia
Na terenie obiektu najpierw musieliśmy się odnaleźć. Mijaliśmy najpierw elektryczne BMW, w tym nagrodę główną dla zwycięzcy turnieju. Następnie obejrzeliśmy parę bocznych kortów, namioty sponsorów, gdzie między innymi można było naciągnąć rakiety, zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie, kupić odzież tenisową czy inne gadżety, zagrać w toto lotka. Oczywiście jedzenie i picie było także zapewnione.
W jednym z namiotów sponsorskich (MEGGLE) zjedliśmy coś z grilla i poszliśmy oglądać półfinał gry deblowej. Mieliśmy super miejsca, rząd 5 a więc dość blisko graczy. Siedząc na trybunach widzieliśmy pełno kamer, głównie podążających za graczami ale często też skierowanych na publikę. W domu przekonaliśmy się o tym, że nie raz wpadliśmy kamerzyście w “oko” ;P
Między meczami było tylko pół godziny przerwy, co niestety jeśli chodzi o skorzystanie w tym czasie z toalety graniczy z cudem bo kolejki do kilku toalet (zwłaszcza dla kobiet) ciągnęły się na sporym odcinku. Na pierwszy półfinał zdążyliśmy jednak bez problemu. Po zakończonym meczu próbowałam podejść bliżej i złapać jakieś fanty czy zrobić zdjęcie, jednak bez szans. Niestety wtedy też się na chwilę rozdzieliliśmy z mężem. Wiedziałam którym wyjściem wyjść z trybun, niestety prowadziło ono przez hol, w którym natychmiast zrobił się zator, bo z drugiej strony chciały wejść też osoby do toalet znajdujących się w holu (reszta toalet była na zewnątrz). Na szczęście mąż zajął mi kolejkę z długaśnej kolejce. Niestety tym razem trwało to tyle, że już stojąc do WC słyszeliśmy, że wywołują graczy na kort a kiedy wreszcie byłam gotowa, musieliśmy czekać na wejście na trybuny bo gra się już zaczęła i dopiero przy zmianie stron (akurat na 2:1) spróbowaliśmy wejść. Muszę powiedzieć, że oglądanie takich meczy na żywo sporo się różni od oglądania w telewizji. Przede wszystkim odgłosy piłek są inne i wydaję się jakby piłki niesamowicie szybko latały. No i brakuje tych powtórek ale da się przyzwyczaić.
Niestety podczas gier zaczął padać deszcz i się ochłodziło ale dało się wytrzymać. Mecze były naprawdę ciekawe i warto było się wybrać popatrzeć. Dopiero koło 20 byliśmy w domu, zadowoleni i liczymy wybrać się znów za rok.
Niedziela natomiast upłynęła nam na turnieju w nowym klubie tenisowym. Zgłosiliśmy się rodzinnie. Pierwszy raz braliśmy udział w tzw Schleiferturnier. Spośród uczestników losowano zawsze parę mikstową i partnerzy grali ze sobą 15 minutowe mecze. Zwycięzcy dostawali kawałek kokardki, która montowali na ramie rakiety. Kto spośród 6 rozegranych gier wygrał najwięcej, wygrywał. Czasami się zdarzało tak, że grało się kilka razy z tymi samymi zawodnikami, ja miałam dziś na przykład jako partnera dobrego gracza a potem trzy kolejne mecze jako przeciwnika. Dla syna była to wreszcie ciekawa lekcja, miał możliwość w krótkim czasie pograć z różnymi graczami, nie było żadnego nacisku i muszę powiedzieć nie było z jego strony żadnego wściekania się czy złego zachowania nawet jak przegrywał. Udało mu się wygrać jeden mecz, bo miał dobrą partnerkę. Nota bene moją dawną koleżankę z drużyny tenisowej w starym klubie. Mój mąż okazał się z naszej trójki dziś najlepszy, miał 3 wygrane mecze, ja miałam 2 a syn 1. Jeden mecz musiałam grać przeciwko synowi, raz z nim a ostatni mecz z mężem, niestety przeciwko dwóm najlepszym zawodnikom. Nie poszło nam tak źle, do zera nie przegraliśmy, daliśmy z siebie wszystko. Gdyby nam się udało, mój mąż nawet byłby 2 bo zwycięzcą turnieju okazał się (z 6 zwycięstwami) jeden z naszych przeciwników i równocześnie ten, z którym jak trzy razy dziś grałam. Ten drugi miał 5 zwycięstwo właśnie dzięki wygraniu debla z nami. Nieważne, było miło i sympatycznie.